Silesia Cup MTB 2010
Niedziela, 30 maja 2010
· Komentarze(6)
Kategoria Maratony i Rajdy, śląsko - zagłębiowsko
Maraton u Tomka Wojtali w 2008 r. był pierwszym maratonem rowerowym w moim życiu. Jechałam wtedy na rowerze brata - sprzęt - żadna rewelacja, a ja bez żadnego doświadczenia ścigowego, jechałam po prostu - dla przyjemności i sprawdzenia się. I udało się - zdobyłam wtedy 1 miejsce w dystansie MEGA. Moim największym atrybutem była wtedy chyba przede wszystkim, oprócz mocy w nogach, siła psychiki :PP I potwierdziło mnie to w przekonaniu, że nie "moc" roweru najważniejsza ;)
W tym roku wystartowałam na dystansie GIGA, trzeba bowiem podnosić poprzeczkę :)
START - 10:00. Po przejechaniu paru metrów asfaltem i wjechaniu w teren - korek. Okazało się, że błotko spowolniło zawodników. Oj, będzie jeszcze sporo tego błociska na trasie. Oprócz tego kałuże i podmokły teren, po którym strasznie "ociężale" się jechało, ale można było nadrobić tutaj techniką ;) Kilka fajnych podjazdów oraz niezły tor rowerowy z "wielbłądzich garbów".
Pierwsze okrążenie bardzo dobrze mi się jechało, dużo pary w nogach. Przede mną zawodniczka z Berknera - zatem jest mobilizacja, żeby jej dorównać. Udaje się ją wyprzedzić, ale za niedługi czas ona mija mnie, potem ja ją, ona mnie. Hehe - jedziemy tak parę kilometrów razem - raz ona raz ja :) Gdzieś w połowie drugiego okrążenia wyprzedza mnie stanowczo i już nie udaje me się jej dogonić, mocną ma łydkę ;) Drugie okrążenie też jedzie mi się całkiem dobrze, ale na trzecim dopada mnie straszny głód. Śniadanie zjadłam o 7:30, a potem nic i to był mój największy błąd. Zawsze mam na maratonach baton musli w kieszeni, a tym razem nic. Chyba zbyt lekceważąco podeszłam do maratonu po parku. Wprawdzie to nie góry, ale jak się okazało trasa była wymagająca, do czego z pewnością przyczyniły się ostatnie warunki pogodowe. Tak więc, ssie mnie straszliwie w żołądku i czuję jak ulatania się energia. Spoglądam tylko na licznik, ile jeszcze do METY, a tymczasem tuż za mną skrada się Mamba, dla której pewnie ja byłam dobrą mobilizacją do mocniejszego naciskania na pedała :PP No i Dorota mnie wyprzedza na asfaltowym podjeździe, a ja szukam w swoim organizmie jeszcze jakiś pokładów energii. Resztka jest, więc dokręcam jeszcze i na błotnistej ścieżce wyprzedzam Mambę, ale ta nie daję za wygraną i po kilkunastu sekundach tracę ją z oczu. Teraz została mi już walka ze swoim organizmem. Nigdy nie zdarzyło mi się na maratonie, żeby dopadł mnie taki głód, który odbierał by mi energię. Mam nauczkę na przyszłość, żeby zawsze mieć ze sobą botona. Na szczęście u Golonki są bufety, których tu mi zabrakło. No i potem nalewanie zawodnikom "oszczędnie" napojów do kubeczków, żeby dla wszystkich starczyło...no za 40 zł wpisowego można by oczekiwać czegoś więcej...
Niemniej, impreza całkiem udana - fajna trasa, całkiem wymagająca, jak na "parkowe alejki". Szkoda tylko, że tak mało dziewczyn wystartowało na tym dystansie. A pogoda była piękna, słoneczna...do pewnego momentu dnia, potem lało, że ho ho, więc wracałam do Będzina pociągiem, ale jakim nowoczesnym, czystym, ładnym, że aż głupio mi było wsiadać z takim ubłocony rowerem ;)
Przejechane 51 km w czasie 2:46:26 h - miejsce 4.
W tym roku wystartowałam na dystansie GIGA, trzeba bowiem podnosić poprzeczkę :)
START - 10:00. Po przejechaniu paru metrów asfaltem i wjechaniu w teren - korek. Okazało się, że błotko spowolniło zawodników. Oj, będzie jeszcze sporo tego błociska na trasie. Oprócz tego kałuże i podmokły teren, po którym strasznie "ociężale" się jechało, ale można było nadrobić tutaj techniką ;) Kilka fajnych podjazdów oraz niezły tor rowerowy z "wielbłądzich garbów".
Pierwsze okrążenie bardzo dobrze mi się jechało, dużo pary w nogach. Przede mną zawodniczka z Berknera - zatem jest mobilizacja, żeby jej dorównać. Udaje się ją wyprzedzić, ale za niedługi czas ona mija mnie, potem ja ją, ona mnie. Hehe - jedziemy tak parę kilometrów razem - raz ona raz ja :) Gdzieś w połowie drugiego okrążenia wyprzedza mnie stanowczo i już nie udaje me się jej dogonić, mocną ma łydkę ;) Drugie okrążenie też jedzie mi się całkiem dobrze, ale na trzecim dopada mnie straszny głód. Śniadanie zjadłam o 7:30, a potem nic i to był mój największy błąd. Zawsze mam na maratonach baton musli w kieszeni, a tym razem nic. Chyba zbyt lekceważąco podeszłam do maratonu po parku. Wprawdzie to nie góry, ale jak się okazało trasa była wymagająca, do czego z pewnością przyczyniły się ostatnie warunki pogodowe. Tak więc, ssie mnie straszliwie w żołądku i czuję jak ulatania się energia. Spoglądam tylko na licznik, ile jeszcze do METY, a tymczasem tuż za mną skrada się Mamba, dla której pewnie ja byłam dobrą mobilizacją do mocniejszego naciskania na pedała :PP No i Dorota mnie wyprzedza na asfaltowym podjeździe, a ja szukam w swoim organizmie jeszcze jakiś pokładów energii. Resztka jest, więc dokręcam jeszcze i na błotnistej ścieżce wyprzedzam Mambę, ale ta nie daję za wygraną i po kilkunastu sekundach tracę ją z oczu. Teraz została mi już walka ze swoim organizmem. Nigdy nie zdarzyło mi się na maratonie, żeby dopadł mnie taki głód, który odbierał by mi energię. Mam nauczkę na przyszłość, żeby zawsze mieć ze sobą botona. Na szczęście u Golonki są bufety, których tu mi zabrakło. No i potem nalewanie zawodnikom "oszczędnie" napojów do kubeczków, żeby dla wszystkich starczyło...no za 40 zł wpisowego można by oczekiwać czegoś więcej...
Niemniej, impreza całkiem udana - fajna trasa, całkiem wymagająca, jak na "parkowe alejki". Szkoda tylko, że tak mało dziewczyn wystartowało na tym dystansie. A pogoda była piękna, słoneczna...do pewnego momentu dnia, potem lało, że ho ho, więc wracałam do Będzina pociągiem, ale jakim nowoczesnym, czystym, ładnym, że aż głupio mi było wsiadać z takim ubłocony rowerem ;)
Przejechane 51 km w czasie 2:46:26 h - miejsce 4.