Wpisy archiwalne w miesiącu

Maj, 2010

Dystans całkowity:409.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:06:42
Średnia prędkość:15.97 km/h
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:81.80 km i 6h 42m
Więcej statystyk

Silesia Cup MTB 2010

Niedziela, 30 maja 2010 · Komentarze(6)
Maraton u Tomka Wojtali w 2008 r. był pierwszym maratonem rowerowym w moim życiu. Jechałam wtedy na rowerze brata - sprzęt - żadna rewelacja, a ja bez żadnego doświadczenia ścigowego, jechałam po prostu - dla przyjemności i sprawdzenia się. I udało się - zdobyłam wtedy 1 miejsce w dystansie MEGA. Moim największym atrybutem była wtedy chyba przede wszystkim, oprócz mocy w nogach, siła psychiki :PP I potwierdziło mnie to w przekonaniu, że nie "moc" roweru najważniejsza ;)

W tym roku wystartowałam na dystansie GIGA, trzeba bowiem podnosić poprzeczkę :)
START - 10:00. Po przejechaniu paru metrów asfaltem i wjechaniu w teren - korek. Okazało się, że błotko spowolniło zawodników. Oj, będzie jeszcze sporo tego błociska na trasie. Oprócz tego kałuże i podmokły teren, po którym strasznie "ociężale" się jechało, ale można było nadrobić tutaj techniką ;) Kilka fajnych podjazdów oraz niezły tor rowerowy z "wielbłądzich garbów".



Pierwsze okrążenie bardzo dobrze mi się jechało, dużo pary w nogach. Przede mną zawodniczka z Berknera - zatem jest mobilizacja, żeby jej dorównać. Udaje się ją wyprzedzić, ale za niedługi czas ona mija mnie, potem ja ją, ona mnie. Hehe - jedziemy tak parę kilometrów razem - raz ona raz ja :) Gdzieś w połowie drugiego okrążenia wyprzedza mnie stanowczo i już nie udaje me się jej dogonić, mocną ma łydkę ;) Drugie okrążenie też jedzie mi się całkiem dobrze, ale na trzecim dopada mnie straszny głód. Śniadanie zjadłam o 7:30, a potem nic i to był mój największy błąd. Zawsze mam na maratonach baton musli w kieszeni, a tym razem nic. Chyba zbyt lekceważąco podeszłam do maratonu po parku. Wprawdzie to nie góry, ale jak się okazało trasa była wymagająca, do czego z pewnością przyczyniły się ostatnie warunki pogodowe. Tak więc, ssie mnie straszliwie w żołądku i czuję jak ulatania się energia. Spoglądam tylko na licznik, ile jeszcze do METY, a tymczasem tuż za mną skrada się Mamba, dla której pewnie ja byłam dobrą mobilizacją do mocniejszego naciskania na pedała :PP No i Dorota mnie wyprzedza na asfaltowym podjeździe, a ja szukam w swoim organizmie jeszcze jakiś pokładów energii. Resztka jest, więc dokręcam jeszcze i na błotnistej ścieżce wyprzedzam Mambę, ale ta nie daję za wygraną i po kilkunastu sekundach tracę ją z oczu. Teraz została mi już walka ze swoim organizmem. Nigdy nie zdarzyło mi się na maratonie, żeby dopadł mnie taki głód, który odbierał by mi energię. Mam nauczkę na przyszłość, żeby zawsze mieć ze sobą botona. Na szczęście u Golonki są bufety, których tu mi zabrakło. No i potem nalewanie zawodnikom "oszczędnie" napojów do kubeczków, żeby dla wszystkich starczyło...no za 40 zł wpisowego można by oczekiwać czegoś więcej...
Niemniej, impreza całkiem udana - fajna trasa, całkiem wymagająca, jak na "parkowe alejki". Szkoda tylko, że tak mało dziewczyn wystartowało na tym dystansie. A pogoda była piękna, słoneczna...do pewnego momentu dnia, potem lało, że ho ho, więc wracałam do Będzina pociągiem, ale jakim nowoczesnym, czystym, ładnym, że aż głupio mi było wsiadać z takim ubłocony rowerem ;)


Przejechane 51 km w czasie 2:46:26 h - miejsce 4.

Umyć rower w centrum parku w Świerklańcu-bezcenne.

Sobota, 29 maja 2010 · Komentarze(2)
Będzin-Grudków-Strzyżowice-Góra Siewierska-Rogoźnik-Wymysłów-Świerklaniec-Wymysłów-Dobieszowice-Wojkowice-Będzin

Przejażdżka dzisiaj miała być "lightowa", niemniej troszkę wymęczyła.
Wybraliśmy się z Mariuszem do parku w Świerklańcu. W Rogoźniku zaczyna się Szlak Świerklaniecki wzdłuż lasu, który prowadzi do Zbiornika Kozłowa Góra - Jeziora Świerklaniec. Postanowiłam pokazać Mariuszowi ten ciekawy fragment trasy, który miał być naszym "skrótem" do parku. Przejeżdżamy kawałek i okazuje się, że chyba budują drogę asfaltową - zupełnie rozkopane i usypane ogromne góry piachu, których jeszcze rok temu tutaj nie było. Zamiast się wycofać, namawiam Mariusza, żebyśmy spróbowali jechać dalej. I to jest błąd - wielki błąd, bo ta droga to chyba nie jest zbyt przyjezdna aktualnie. Przed nami pełno błota, kałuże i muł. Eh, ostatnio mój rowerek zalicza często kąpiele błotne. Nie ma rady, musimy zejść z trasy, w pola. Wprawiłam się już chyba w jeździe po grząskim terenie. Troszkę nam zajmuje, zanim wydostajemy się z tego "bagna" na asfalt. Na szczęście do parku już niedaleko. Nasze rumaki zupełnie ubłocone i aż wstyd wjeżdżać nimi do "ogrodów". Szukamy więc idealnego miejsca, żeby zmyć co nieco.
Okazuje się, że najlepszym miejscem jest samo centrum Parku. Zanurzamy więc nasze rowery w bajorze i staramy się uporać z błotnistą mazią. Kiedy my szorujemy nasze maszyny, tuż obok odbywają się sesje ślubne -można obejrzeć wystudiowane pozy: główka nieco w bok, a Pani odchyli rączkę, tak właśnie - zero sztuczności :PP
No, rumaki w miarę czyste. Objeżdżamy jeszcze cały park i kierujemy się na Wojkowice. Na dziś wystarczy jazdy, bo jutro maraton. I tak przesadziliśmy, bo powinnimśmy dziś odpoczywać, ale szkoda było nie wykorzystać pięknej pogody, która przecież nie często się ostatnio zdarza ;)

Endurance i metal symfoniczny.

Czwartek, 27 maja 2010 · Komentarze(0)
Kategoria spinning
Dziś godzinka kręcenia w ProActivie. Niestety tylko godzinka Endurance, bo na kolejną wszystkie rowerki już zarezerwowane, ale i tak trening intensywny. Powoli moje nogi i stopy dochodzą do siebie po rajdzie na Jurze...:PP

Dołączam coś dla duszy...anielski głos Sharon den Adel z Within Temptation (uwielbiam tę piosenkę :)

Jura Skałka Adventure 2010

Piątek, 21 maja 2010 · Komentarze(4)
Niedawno dołączyłam do teamu napieraczy - NONSTOP ADVENTURE ZHP, co niezmiernie mnie cieszy. Mam nadzieję, że zagrzeję w ich szeregach długi okres, bo już wiem, że połknęłam bakcyla "Adventure Racing", o czym mogłam się przekonać podczas startu w rajdzie "Jura Skałka Adventure 2010", który odbywał się w dniach 21-22 maja. Razem z Andrzejem z teamu wystartowaliśmy na trasie MASTER, która obejmowała przebycie 180 km po Jurze rowerem, kajakiem i pieszo. Zapraszam do krótkiej relacji...

Do Podlesic – bazy rajdu – dotarliśmy kilkanaście minut po 13. Start został zaplanowany na godz. 16, ale nieco się wydłużył. Okazuje się, że do ostatniej chwili trwała modyfikacja trasy, ze względu na warunki, jakie pojawiły się na Jurze po ostatnich ulewach. Trasa zostaje nieco skrócona, na pewno nie popłyniemy kajakami przez Pilicę, która aktualnie jest zbyt niebezpieczna. Odcinek rowerowy też zostaje nieco skrócony (choć przyznam, że w moim odczuciu i tak był całkiem pokaźny :)



Słonko całkiem nieźle przygrzewa, na niebie tylko parę chmurek i aż dziw bierze, że nie pada deszcz, który ostatnimi czasy „umilał” nam wszystkim życie. Pogoda wymarzona, ale jak się okaże już na trasie, „plony” tych ulewnych dni będziemy doświadczać na własnej skórze, a raczej na stopach...;)
Tuż przed startem pojawia się podekscytowanie i lekki stresik, zwłaszcza u mnie – to mój pierwszy rajd, więc jest wiele wątpliwości, jak dam sobie radę z brakiem snu i po prostu – z napieraniem?! Niemniej, ambicja, żeby ukończyć rajd, jest ogromna. Wiem jedno – dam z siebie wszystko i tak łatwo się nie poddam ;)



16.30 – ruszamy z Gościńca Jurajskiego



Pierwszy etap – rowerowy. Już na samym początku tempo zabójcze. Jak na razie wszyscy jedziemy w miarę w grupie, do pierwszego punktu kontrolnego. Potem w większości asfaltem długi odcinek do drugiego punktu kontrolnego, nic nie zwalniamy, a nawet myślę, że dociskamy mocniej na pedała i mijamy kolejne drużyny. Jedzie się bardzo dobrze, ale dawno nie trzymałam takiej prędkości przez tyle kilometrów. Niedługo zaczynają się leśne i polne ścieżki, a tam czeka na nas kupa...błota, i kałuże oooogromne. Do kolejnego punktu kontrolnego docieramy ścieżką wodną, która jest jedna wielką podłużną kałużą.
Nasze koła do połowy zanurzone w „deszczówce” kręcą pomału do przodu. To nie koniec niespodzianek, czeka nas jeszcze do pokonania ścieżka po namokniętych polach – tutaj toczymy się jeszcze wolniej – na najlżejszym przełożeniu walczymy z grząskim terenem – jazda prawie jak wspinanie się na górskim podjeździe.
No, jeszcze tylko kawałek i asfalt – do kolejnego punktu w Skałach Rzędkowickich – tutaj czeka na nas zadanie specjalne.



I tego to ja nawet w najśmielszych snach się nie spodziewałam – zjazd ze skały na linie, niby nic strasznego, ale to nie jest zjazd w pojedynkę – mamy zjechać z naszymi rowerami!! I tu pojawia się u mnie chwilowe przerażenie. Całe szczęście, że przed nami w kolejce jest tylko jedna drużyna, więc nie ma za bardzo czasu, żeby zastanawiać się, czy to bezpieczne, czy nie? Czy się boję, czy nie? Inni zjeżdżają, więc czemu ja bym miała nie zjechać?! ;)



Wdrapuję się więc za Andrzejem na szczyt skały, on zjeżdża pierwszy:



Kolej na mnie. Najgorzej jest zrobić ten pierwszy krok i ustawić sobie odpowiednio rower z tyłu, ale udaję się – powolutku się zsuwam.



Oj, adrenalina spora, raczej nie patrzę w dół, i tak ruchy ograniczone.





Po chwili jestem już na dole i stwierdzam, że było to całkiem przyjemne doznanie. Pierwsze zadanie specjalne mamy za sobą.



Pędzimy dalej. Zaczyna się ściemniać, nakładamy czołówki, ale widoczność i tak jest ograniczona, także tempo przez leśne drogi, niestety nieco spada. Pojawia się pierwsze zmęczenie. Niestety nie wpięłam przed startem licznika do roweru, więc nie wiem dokładnie ile km zrobiliśmy, ale czuję w nogach, że mamy już z 60-70 wykręconych w niezłym tempie. Pomału zaczynamy mieć dość roweru i myślimy z utęsknieniem o kolejnym etapie na kajaku. Nie tak szybko jednak uda nam się dotrzeć nad rzekę Białkę.
W okolicach Siedliszowic, kiedy jesteśmy już niedaleko kolejnego punktu kontrolnego z zadaniem specjalnym, z roweru Andrzeja zaczyna dobiegać niezidentyfikowany, niepokojący dźwięk. Naszym oczom okazują się dwie spore buły w tylnej oponie, która nieźle się przetarła. Być może to znaczne ilości błota na klockach hamulcowych obcierały oponę?! Jadąc dalej możemy być pewni, że w pewnym momencie tylne koło „wybuchnie”, ale zakończyć już rajd, kiedy jeszcze tyle mocy i chęci do napierania?! Tak łatwo się nie poddamy !! ;) Jest już ok. 22 wieczorem. Jak tu budzić ludzi o tej godzinie?! Szczęście w nieszczęściu – dwóch miejscowych właśnie mijają nas po drugie stronie ulicy. Andrzej zagaduję, czy znajdzie się u nich jakaś opona rozmiar 26. Coś się znajdzie Musimy tylko cofną się do poprzedniej wsi – Pradła, ale jest nadzieja! Jesteśmy uratowani – opona jest, choć pozostawia wiele do życzenia – jest gładka jak dupcia...;) - zero bieżnika i bynajmniej nie jest przeznaczona do „górala”, ale najważniejsze, że jest i możemy dalej napierać!! Hurra!!
Niestety, przez tę awarię straciliśmy prawie godzinę czasu, więc trochę obawiamy się, czy limity czasowe pozwolą nam zaliczyć zadanie specjalne. Okazuje się, że zdążyliśmy. Zadanie specjalne – logiczne - co najmniej dziwne . Po przygodzie z oponą, ogólnym zmęczeniu, myślenie logiczne o tej godzinie jest sporym wyzwaniem ;) No cóż, nie udaje nam się w 3 min. rozwiązać zagadki z przestawieniem patyków za pomocą 3 ruchów, aby ryba z patyków popłynęła w przeciwnym kierunku. Eh, biegniemy szybciutko do karnego punktu, a potem już na rower i w drogę na kajaki. Szczerze, mam już dość pedałowania – nie sądziłam, że taki stan mnie dopadnie, bo rower to moja najmocniejsza strona, ale chce już usiąść w kajaku. Do Białej Wielkiej jedziemy jeszcze dobre 20-30 km. Do przepaku docieramy ok. 00:30 w nocy. Za nami jakieś 100 km pedałowania. Szybko się przebieramy, buła, łyk coli, coś słodkiego i na wodę.



Siedzę wygodnie, nie muszę już pedałować, ale już po kilkuset metrach stwierdzam, że chcę wracać na mój rowerek. Przyznaję, że kajak to dla mnie nowość. Po jakimś czasie udaję się nam się z Andrzejem zsynchronizować ruchy i wiosłujemy w miarę w rytmie ;) Niestety, na rzece sporo przeszkód – kłody drzewa, wystające znienacka gałęzie, a do tego jest zupełnie ciemno i zaczyna pojawiać się mgła. Widoczność ograniczona. Dwa razy musimy niestety wysiąść z kajaku i ominąć przeszkody, przybrzeżny muł wody zatrzymuję na chwilę mój but. No, jest ciekawie na tym etapie – spory dreszczyk emocji, można by rzec. Teraz marzymy, żeby już zacząć kolejny etap.

Do przepaku docieramy ok. 2:00, zostawiamy kajak i w drogę – przed nami ponad 30 km trekking. W butach zupełnie mokro. Na szczęście nie jest zbyt zimno. Napieramy, na przemian, leśnymi, polnymi ścieżkami i niekończącymi się drogami asfaltowymi. Mijamy pojedyncze zespoły. Inne mijają nas. Pomału zaczyna się przejaśniać i przychodzi kryzys. Chętnie zdrzemnęłabym się chwileczkę :PP Andrzej proponuję hol, ale jestem twarda. Niestety, w pewnym momencie stwierdzam, że zaraz „odpłynę”, więc żeby utrzymać równe tempo, daję się podpiąć do liny. Muszę przyznać, że idzie się dużo łatwiej i przy tempie Andrzeja nieco się rozbudzam. Ok. 6:00 jest już dobrze – nie jestem już śpiąca – to w końcu nowy dzień J Poranek wita nas piękną pogodą – jest słonecznie. Kilka punktów kontrolnych za nami. Tylko stopy dają o sobie już znać, czuję, jak tworzą się już odciski. Czas jednak goni, do kolejnego przepaku zostało jeszcze kilkanaście km. Ok. 8:00 docieramy do zadania specjalnego – eksploracji jaskini. Tutaj spędzamy troszkę czasu. Pierwszy do jaskini wchodzi Andrzej. No jest drobny problem, bo wejście jest dosyć ciasne i jest blokada, pewnie trochę psychiczna ;), jak tu się przecisnąć. Kilka ustawień ciała, jedna ręka w dół, druga w górę, dwie w dół, dwie do góry, pozycja „na dżdżownicę” ...Uff, po paru próbach udaję się przecisnąć i dokonać eksploracji jaskini. Zadanie mamy zaliczone. Pędzimy szybko do przepaku. Boimy się, że jesteśmy już na granicy limitu czasu.

Do Strefy Zmian A na terenie szkoły w Łutowcu docieramy po 9:00. Zdążyliśmy. Przebieramy się na rower. Buła, isotonic, batonik, łyk coli, orzeszki, daktyle, baton i w drogę. Ooo jak dobrze znów wsiąść na rower i nie czuć chlupania wody w butach. Wpadamy w rytm i kręcimy dalej, bez marudzenia, choć tempo już nie takie, jak wczoraj. Przemierzamy okolice Niegowej, asfaltowo, przez pola. Nawet jest chwila, żeby podziwiać widoki, ale zupełnie fragmentarycznie ;) Na kolejnym punkcie kontrolnym, dołącza do nas jeden z napieraczy, którzy wywrócili się na kajaku. Jeden z chłopaków z drużyny zrezygnował, a Kamil od kajaków napierał sam, poza konkursem. Do Strefy Zmian już niedaleko, ale jest już spora obawa, że limity czasowe nie będą łaskawe.

Na przepak do Podlesic docieramy ok. 12.30. W bazie rajdu mamy być na 18:00, a przed nami jeszcze ponad 35 km trekkingu z zadaniami specjalnymi. Najlepszy zespół właśnie skończył cały rajd o 12:00. Ostatni trekking zajął im ok.
7 h. Przy „dobrych wiatrach” my dotarlibyśmy do METY na 21:00. Trudno to przełknąć, ale – odpuszczamy dalsze napieranie. Gdyby nie było tak sztywnych limitów czasowych i realna szansa na ukończenie rajdu o czasie, pokusilibyśmy się o dalszą walkę ze zmęczeniem, z odciskami, z brakiem snu. Gdyby mieć w zapasie jeszcze choć 2 godziny...Troszkę szkoda tych zadań specjalnych, które były jeszcze przed nami, i których nie udało się spróbować, ale i tak jest wielka satysfakcja.



Napieraliśmy 20 godzin rowerem, kajakiem, pieszo. Warto było ! Przyznam jednak, że miałam chwilę zwątpienia podczas trekkingu i w duszy mówiłam sobie, że to mój pierwszy i ostatni rajd – że zostaję jedynie przy moimi rowerowaniu, ale oczywiście już teraz nie mogę się doczekać kolejnego rajdu i mam wielki apetyt, żeby następnym razem go ukończyć !
Ps. Zdobyliśmy 11 miejsce na 22 startujące teamy. Ukończyło cały rajd tylko 6 drużyn.

Foto ze strony: http://www.rajdjurajski.pl/
http://picasaweb.google.pl/karolina.diablak/JuraSkaKaAdventure#

Kręcenie pod dachem.

Czwartek, 13 maja 2010 · Komentarze(1)
Kategoria spinning
Pada, pada, ciągle pada...Postanowiłam więc popedałować w ProActivie w Katosach. Już ponad miesiąc mnie nie było na sali spinningowej. Zdecydowanie bardziej wolę kręcić na otwartej przestrzeni, ale spinning też daję wielką radochę. "Aerobic na siodełku" to świetna alternatywa na niepogodę i uzupełnienie dla treningu.
Na zajęciach tłum - wszystkie 15 rowerków zajętych, a dodatkowo Kasia-instruktorka odstąpiła jeszcze swój, bo takie było wczoraj zainteresowanie zajęciami.
Fajnie wyglądało, jak instruktorka stała na podwyższeniu i nadzorowała naszą jazdę, a sama "na sucho" pokazywała zmianę pozycji rowerowych z tą samą pasją, jakby jechała na rowerze:)
Pierwsza godzinka - trening ENDURANCE (intensywność 75-90% max. frekwencji serca) o zmiennym tempie, symulujący jazdę w mieszanym terenie: w górę, w dół, po płaskim. Druga godzinka - trening FAT BURNING (intensywność 65-75%max. frekwencji serca) - trening w strefie spalania tkanki tłuszczowej, intensywność o niewielkich wahaniach, niska
i średnia. Symuluje jazdę w terenie raczej płaskim.
Jechało się bardzo dobrze, bez większej zadyszki, bo to i jazda głównie płaskimi odcinkami.
Fajna atmosfera, fajna muzyczka i mnóstwo endorfin się wytworzyło ;)

Do posłuchania muzyka, która napędza mnie do jazdy...

Spontaniczny rajd na Jurę - strefę bezdeszczową.

Sobota, 8 maja 2010 · Komentarze(0)
Będzin - DG: Strzemieszyce Wlk.-Strzemieszyce Małe-Okradzionów-Błędów - Niegowonice - Grabowa - Hutki Kanki(góra Chełm) - Rodaki - Ryczówek - Żelazko(punkt widokowy Grochowiec) - Rodaki - Chechło - Dąbrowa Górnicza - Będzin

Punkt startowy - przy zamku w Będzinie. Cel wycieczki - Jura, przynajmniej odrobina Jury :) Po pierwsze - wyjechać za Dąbrowę Górniczą. Zatem, parę minut po 12, ruszamy z Mariuszem spod zamku. Pierwsze kilometry asfaltowo przez Dąbrowę.


namiastka Wenecji w Okradzionowie :)

Pogoda dopisuje, choć po prognozach wiemy, że coś burzowego się szykuje
na dzisiaj. Liczymy, że nam się "upiecze" i deszcz popada dopiero
wieczorem. Jak się później okaże, niewiele się pomylimy.
Tymczasem, wykorzystujemy piękną soczysto-zieloną łąkę, przy wyjeździe
z Okradzionowa, na krótki plener. Trzeba przecież zaspokoić narcystyczne potrzeby ;)





W okolicach Niegowonic pojawiają się pierwsze polne ścieżki, które są zapowiedzią jurajskich szlaków.





Z Niegowonic kierujemy się w stronę Hutki Kanki, aby zdobyć Górę Chełm.
U podnóży góry znajduje się takie oto ciekawe schronienie przed deszczem,
ale bynajmniej już nie przed burzą ;)



Okazuje się, że podjazd pod górę jest całkiem stromy i nie tak łatwo jest wjechać bez schodzenia z roweru, ale czeka nas nagroda - całkiem przyjemny zjazd:



Pędzimy dalej przez Rodaki, Ryczówek do Żelazka, zdobywać kolejne wzniesienie.


zabytkowy kościółek św. Marka z 1601 r. we wsi Rodaki

Po drodze napełniamy jeszcze bidony w źródełku. Nieco zbaczamy z czarnego
szlaku na polne ścieżki, żeby sobie skrócić nieco drogę, ale poruszając się
po takich ścieżynkach warto, oprócz mapy, mieć z sobą kompas. Nam pomógł
nie zapędzić się "w pole" i dotrzeć do Żelazka.



Na niebie coraz więcej chmur, jest chłodniej i wieje wiatr i chyba jednak
deszcz nas nie ominie. Wjeżdżamy jeszcze na punkt widokowy Grochowiec.
Ze szczytu widać na horyzoncie, że w oddali już leje. My właśnie zmierzamy
w kierunku tych burzowo-deszczowych chmur.


wjazd na Grochowiec

Szybciutko zjeżdżamy na czarny szlak, który prowadzi nas do Chechła.
Jestem już nieźle zmęczona i głodna i tylko marzę o ciepłych pierogach
z kapustą i grzybami, które mam w zamrażalce. Przed nami pojawia się
tabliczka - Dąbrowa Górnicza - sąsiednie miasto Będzina, więc można by
pomyśleć, że to już prawie "w domu". Nic bardziej mylnego. Ta tabliczka
za Chechłem - DG - zawsze mnie rozbawia, bo wiem, że przede mną jeszcze sporo
km do domu. Dąbrowa to strasznie rozciągnięte miasto. Zatem przed nami jeszcze z 25 km...
Nogi ledwo ciągną do przodu tę całą machinę. Pełno kałuży po drodze,
więc mimo, że nie złapał nas deszcz jesteśmy mokrzy :) Jeszcze tylko
kilka km, jeszcze kawalątek i ciepłe pierożki...i herbatka z cytrynką.
Docieramy do Będzina kilka minut przed 22. Mariusz ma niestety do pokonania jeszcze kilkanaście km do Chorzowa.
Ze spontanicznej wyprawy wyszedł całkiem niezły rajd po Jurze. Było parę podjazdów i zjazdów, niegorszych od beskidzkich, i zero deszczu...na Jurze. Można więc stwierdzić, że Jura to strefa bezdeszczowa :)
A to naprawdę niesamowite, że parę km dalej była taka ulewa...


foto: http://picasaweb.google.pl/marusia51

Powerade Suzuki MTB Marathon 2010 – Karpacz

Sobota, 1 maja 2010 · Komentarze(4)
Pierwszy maraton w tym sezonie, a do tego to mój debiut u Golonki. Karpacz okazał się świetnym miejscem na posmakowanie prawdziwego MTB. Organizator obiecywał, że na tegorocznej trasie, będzie wszystko, czego kolarz górski łaknie, a mianowicie: wiele ciekawych singletracków, mnóstwo technicznych zjazdów po korzeniach i kamieniach, stromych podjazdów, jak i jazdy łagodnymi szutrami.
Nie zawiodłam się – niczego nie zabrakło.
Na trasie MEGA, którą wybrałam, miałam okazję zmierzyć się ze swoim zmęczeniem,
sprawdzić siłę mięśni na podjazdach i technikę na zjazdach. Wahałam się, czy
nie wybrać dystansu GIGA, ale po wcześniejszym przejechaniu trasy, stwierdziłam, że 50 km po takim terenie w zupełności mi wystarczy, przynajmniej na razie :) Na dystans GIGA trzeba sobie zapracować...;)

Pogoda dopisywała – nie było ani upalnie, ani deszczowo – lekki chłodek.


foto: http://picasaweb.google.com/kacha9a


foto: http://picasaweb.google.com/kacha9a


foto: http://picasaweb.google.com/kacha9a


foto: http://picasaweb.google.com/kacha9a

O godzinie 11 nastąpił START ze stadionu sportowego. Sektor IV, z którego startowałam, jak to zwykle bywa, ruszył chwilę po jedenastej.


foto: http://picasaweb.google.com/kacha9a

Pierwsze kilometry trasy prowadziły asfaltem do Karpacza Górnego. Na tym gładkim podjeździe była okazja, żeby przesunąć się do przodu.
Po zjeździe w teren zaczęło się prawdziwe MTB. Niestety, na ciasnych zjazdach robiły się „korki” i trzeba było zejść na chwilę z roweru. Potem było nadrabianie straconego czasu.
Trasa wymagająca, przeplatanka zjazdów i podjazdów. Oj, niektóre podjazdy dały się we znaki moim mięśniom. Na zjazdach jechałam w miarę ostrożnie, więc nie zaliczyłam żadnego upadku (choć przydałoby się zwolnić klamki hamulców w paru momentach...)


foto ze strony Epic Teamu

Po 3 bufecie, po ponad połowie trasy, zaczęła się Droga na Dwa Mosty i następnie Droga Chomontowa, którą zapewne zapamiętają wszyscy uczestnicy, jako „niekończący się podjazd”. Kiedy podjeżdżaliśmy do zakrętu,
z poczuciem, że za nim musi być już zjazd, pojawiał się kolejny szutrowy podjazd, i tak bez końca. Mimo zmęczenia udało się jeszcze przyśpieszyć na ostatnich kilometrach zjazdu i dotrzeć do mety z poczuciem spełnienia.

Przejechane 53 km w czasie: 4:33:10 h, miejsce: 13/23 w kategorii K2.

W kolejce do myjni spotkałam Dorotkę, która wjechała na METĘ parę minut przede mną, z "drobną awarią" obręczy. Pogadałyśmy chwilę przy posiłku regeneracyjnym, dzieląc się wrażeniami z trasy.


foto: http://picasaweb.google.com/kacha9a


foto: http://picasaweb.google.com/kacha9a

Maraton jak najbardziej udany. Jak na pierwszy start jestem zadowolona, ale oczywiście zawsze może być lepiej :D Zatem do następnego...:)


foto: http://picasaweb.google.com/kacha9a