Jura Skałka Adventure 2010
Piątek, 21 maja 2010
· Komentarze(4)
Kategoria Jura Krakowsko - Częstochowska, Maratony i Rajdy
Niedawno dołączyłam do teamu napieraczy - NONSTOP ADVENTURE ZHP, co niezmiernie mnie cieszy. Mam nadzieję, że zagrzeję w ich szeregach długi okres, bo już wiem, że połknęłam bakcyla "Adventure Racing", o czym mogłam się przekonać podczas startu w rajdzie "Jura Skałka Adventure 2010", który odbywał się w dniach 21-22 maja. Razem z Andrzejem z teamu wystartowaliśmy na trasie MASTER, która obejmowała przebycie 180 km po Jurze rowerem, kajakiem i pieszo. Zapraszam do krótkiej relacji...
Do Podlesic – bazy rajdu – dotarliśmy kilkanaście minut po 13. Start został zaplanowany na godz. 16, ale nieco się wydłużył. Okazuje się, że do ostatniej chwili trwała modyfikacja trasy, ze względu na warunki, jakie pojawiły się na Jurze po ostatnich ulewach. Trasa zostaje nieco skrócona, na pewno nie popłyniemy kajakami przez Pilicę, która aktualnie jest zbyt niebezpieczna. Odcinek rowerowy też zostaje nieco skrócony (choć przyznam, że w moim odczuciu i tak był całkiem pokaźny :)
Słonko całkiem nieźle przygrzewa, na niebie tylko parę chmurek i aż dziw bierze, że nie pada deszcz, który ostatnimi czasy „umilał” nam wszystkim życie. Pogoda wymarzona, ale jak się okaże już na trasie, „plony” tych ulewnych dni będziemy doświadczać na własnej skórze, a raczej na stopach...;)
Tuż przed startem pojawia się podekscytowanie i lekki stresik, zwłaszcza u mnie – to mój pierwszy rajd, więc jest wiele wątpliwości, jak dam sobie radę z brakiem snu i po prostu – z napieraniem?! Niemniej, ambicja, żeby ukończyć rajd, jest ogromna. Wiem jedno – dam z siebie wszystko i tak łatwo się nie poddam ;)
16.30 – ruszamy z Gościńca Jurajskiego
Pierwszy etap – rowerowy. Już na samym początku tempo zabójcze. Jak na razie wszyscy jedziemy w miarę w grupie, do pierwszego punktu kontrolnego. Potem w większości asfaltem długi odcinek do drugiego punktu kontrolnego, nic nie zwalniamy, a nawet myślę, że dociskamy mocniej na pedała i mijamy kolejne drużyny. Jedzie się bardzo dobrze, ale dawno nie trzymałam takiej prędkości przez tyle kilometrów. Niedługo zaczynają się leśne i polne ścieżki, a tam czeka na nas kupa...błota, i kałuże oooogromne. Do kolejnego punktu kontrolnego docieramy ścieżką wodną, która jest jedna wielką podłużną kałużą.
Nasze koła do połowy zanurzone w „deszczówce” kręcą pomału do przodu. To nie koniec niespodzianek, czeka nas jeszcze do pokonania ścieżka po namokniętych polach – tutaj toczymy się jeszcze wolniej – na najlżejszym przełożeniu walczymy z grząskim terenem – jazda prawie jak wspinanie się na górskim podjeździe.
No, jeszcze tylko kawałek i asfalt – do kolejnego punktu w Skałach Rzędkowickich – tutaj czeka na nas zadanie specjalne.
I tego to ja nawet w najśmielszych snach się nie spodziewałam – zjazd ze skały na linie, niby nic strasznego, ale to nie jest zjazd w pojedynkę – mamy zjechać z naszymi rowerami!! I tu pojawia się u mnie chwilowe przerażenie. Całe szczęście, że przed nami w kolejce jest tylko jedna drużyna, więc nie ma za bardzo czasu, żeby zastanawiać się, czy to bezpieczne, czy nie? Czy się boję, czy nie? Inni zjeżdżają, więc czemu ja bym miała nie zjechać?! ;)
Wdrapuję się więc za Andrzejem na szczyt skały, on zjeżdża pierwszy:
Kolej na mnie. Najgorzej jest zrobić ten pierwszy krok i ustawić sobie odpowiednio rower z tyłu, ale udaję się – powolutku się zsuwam.
Oj, adrenalina spora, raczej nie patrzę w dół, i tak ruchy ograniczone.
Po chwili jestem już na dole i stwierdzam, że było to całkiem przyjemne doznanie. Pierwsze zadanie specjalne mamy za sobą.
Pędzimy dalej. Zaczyna się ściemniać, nakładamy czołówki, ale widoczność i tak jest ograniczona, także tempo przez leśne drogi, niestety nieco spada. Pojawia się pierwsze zmęczenie. Niestety nie wpięłam przed startem licznika do roweru, więc nie wiem dokładnie ile km zrobiliśmy, ale czuję w nogach, że mamy już z 60-70 wykręconych w niezłym tempie. Pomału zaczynamy mieć dość roweru i myślimy z utęsknieniem o kolejnym etapie na kajaku. Nie tak szybko jednak uda nam się dotrzeć nad rzekę Białkę.
W okolicach Siedliszowic, kiedy jesteśmy już niedaleko kolejnego punktu kontrolnego z zadaniem specjalnym, z roweru Andrzeja zaczyna dobiegać niezidentyfikowany, niepokojący dźwięk. Naszym oczom okazują się dwie spore buły w tylnej oponie, która nieźle się przetarła. Być może to znaczne ilości błota na klockach hamulcowych obcierały oponę?! Jadąc dalej możemy być pewni, że w pewnym momencie tylne koło „wybuchnie”, ale zakończyć już rajd, kiedy jeszcze tyle mocy i chęci do napierania?! Tak łatwo się nie poddamy !! ;) Jest już ok. 22 wieczorem. Jak tu budzić ludzi o tej godzinie?! Szczęście w nieszczęściu – dwóch miejscowych właśnie mijają nas po drugie stronie ulicy. Andrzej zagaduję, czy znajdzie się u nich jakaś opona rozmiar 26. Coś się znajdzie Musimy tylko cofną się do poprzedniej wsi – Pradła, ale jest nadzieja! Jesteśmy uratowani – opona jest, choć pozostawia wiele do życzenia – jest gładka jak dupcia...;) - zero bieżnika i bynajmniej nie jest przeznaczona do „górala”, ale najważniejsze, że jest i możemy dalej napierać!! Hurra!!
Niestety, przez tę awarię straciliśmy prawie godzinę czasu, więc trochę obawiamy się, czy limity czasowe pozwolą nam zaliczyć zadanie specjalne. Okazuje się, że zdążyliśmy. Zadanie specjalne – logiczne - co najmniej dziwne . Po przygodzie z oponą, ogólnym zmęczeniu, myślenie logiczne o tej godzinie jest sporym wyzwaniem ;) No cóż, nie udaje nam się w 3 min. rozwiązać zagadki z przestawieniem patyków za pomocą 3 ruchów, aby ryba z patyków popłynęła w przeciwnym kierunku. Eh, biegniemy szybciutko do karnego punktu, a potem już na rower i w drogę na kajaki. Szczerze, mam już dość pedałowania – nie sądziłam, że taki stan mnie dopadnie, bo rower to moja najmocniejsza strona, ale chce już usiąść w kajaku. Do Białej Wielkiej jedziemy jeszcze dobre 20-30 km. Do przepaku docieramy ok. 00:30 w nocy. Za nami jakieś 100 km pedałowania. Szybko się przebieramy, buła, łyk coli, coś słodkiego i na wodę.
Siedzę wygodnie, nie muszę już pedałować, ale już po kilkuset metrach stwierdzam, że chcę wracać na mój rowerek. Przyznaję, że kajak to dla mnie nowość. Po jakimś czasie udaję się nam się z Andrzejem zsynchronizować ruchy i wiosłujemy w miarę w rytmie ;) Niestety, na rzece sporo przeszkód – kłody drzewa, wystające znienacka gałęzie, a do tego jest zupełnie ciemno i zaczyna pojawiać się mgła. Widoczność ograniczona. Dwa razy musimy niestety wysiąść z kajaku i ominąć przeszkody, przybrzeżny muł wody zatrzymuję na chwilę mój but. No, jest ciekawie na tym etapie – spory dreszczyk emocji, można by rzec. Teraz marzymy, żeby już zacząć kolejny etap.
Do przepaku docieramy ok. 2:00, zostawiamy kajak i w drogę – przed nami ponad 30 km trekking. W butach zupełnie mokro. Na szczęście nie jest zbyt zimno. Napieramy, na przemian, leśnymi, polnymi ścieżkami i niekończącymi się drogami asfaltowymi. Mijamy pojedyncze zespoły. Inne mijają nas. Pomału zaczyna się przejaśniać i przychodzi kryzys. Chętnie zdrzemnęłabym się chwileczkę :PP Andrzej proponuję hol, ale jestem twarda. Niestety, w pewnym momencie stwierdzam, że zaraz „odpłynę”, więc żeby utrzymać równe tempo, daję się podpiąć do liny. Muszę przyznać, że idzie się dużo łatwiej i przy tempie Andrzeja nieco się rozbudzam. Ok. 6:00 jest już dobrze – nie jestem już śpiąca – to w końcu nowy dzień J Poranek wita nas piękną pogodą – jest słonecznie. Kilka punktów kontrolnych za nami. Tylko stopy dają o sobie już znać, czuję, jak tworzą się już odciski. Czas jednak goni, do kolejnego przepaku zostało jeszcze kilkanaście km. Ok. 8:00 docieramy do zadania specjalnego – eksploracji jaskini. Tutaj spędzamy troszkę czasu. Pierwszy do jaskini wchodzi Andrzej. No jest drobny problem, bo wejście jest dosyć ciasne i jest blokada, pewnie trochę psychiczna ;), jak tu się przecisnąć. Kilka ustawień ciała, jedna ręka w dół, druga w górę, dwie w dół, dwie do góry, pozycja „na dżdżownicę” ...Uff, po paru próbach udaję się przecisnąć i dokonać eksploracji jaskini. Zadanie mamy zaliczone. Pędzimy szybko do przepaku. Boimy się, że jesteśmy już na granicy limitu czasu.
Do Strefy Zmian A na terenie szkoły w Łutowcu docieramy po 9:00. Zdążyliśmy. Przebieramy się na rower. Buła, isotonic, batonik, łyk coli, orzeszki, daktyle, baton i w drogę. Ooo jak dobrze znów wsiąść na rower i nie czuć chlupania wody w butach. Wpadamy w rytm i kręcimy dalej, bez marudzenia, choć tempo już nie takie, jak wczoraj. Przemierzamy okolice Niegowej, asfaltowo, przez pola. Nawet jest chwila, żeby podziwiać widoki, ale zupełnie fragmentarycznie ;) Na kolejnym punkcie kontrolnym, dołącza do nas jeden z napieraczy, którzy wywrócili się na kajaku. Jeden z chłopaków z drużyny zrezygnował, a Kamil od kajaków napierał sam, poza konkursem. Do Strefy Zmian już niedaleko, ale jest już spora obawa, że limity czasowe nie będą łaskawe.
Na przepak do Podlesic docieramy ok. 12.30. W bazie rajdu mamy być na 18:00, a przed nami jeszcze ponad 35 km trekkingu z zadaniami specjalnymi. Najlepszy zespół właśnie skończył cały rajd o 12:00. Ostatni trekking zajął im ok.
7 h. Przy „dobrych wiatrach” my dotarlibyśmy do METY na 21:00. Trudno to przełknąć, ale – odpuszczamy dalsze napieranie. Gdyby nie było tak sztywnych limitów czasowych i realna szansa na ukończenie rajdu o czasie, pokusilibyśmy się o dalszą walkę ze zmęczeniem, z odciskami, z brakiem snu. Gdyby mieć w zapasie jeszcze choć 2 godziny...Troszkę szkoda tych zadań specjalnych, które były jeszcze przed nami, i których nie udało się spróbować, ale i tak jest wielka satysfakcja.
Napieraliśmy 20 godzin rowerem, kajakiem, pieszo. Warto było ! Przyznam jednak, że miałam chwilę zwątpienia podczas trekkingu i w duszy mówiłam sobie, że to mój pierwszy i ostatni rajd – że zostaję jedynie przy moimi rowerowaniu, ale oczywiście już teraz nie mogę się doczekać kolejnego rajdu i mam wielki apetyt, żeby następnym razem go ukończyć !
Ps. Zdobyliśmy 11 miejsce na 22 startujące teamy. Ukończyło cały rajd tylko 6 drużyn.
Foto ze strony: http://www.rajdjurajski.pl/
http://picasaweb.google.pl/karolina.diablak/JuraSkaKaAdventure#
Do Podlesic – bazy rajdu – dotarliśmy kilkanaście minut po 13. Start został zaplanowany na godz. 16, ale nieco się wydłużył. Okazuje się, że do ostatniej chwili trwała modyfikacja trasy, ze względu na warunki, jakie pojawiły się na Jurze po ostatnich ulewach. Trasa zostaje nieco skrócona, na pewno nie popłyniemy kajakami przez Pilicę, która aktualnie jest zbyt niebezpieczna. Odcinek rowerowy też zostaje nieco skrócony (choć przyznam, że w moim odczuciu i tak był całkiem pokaźny :)
Słonko całkiem nieźle przygrzewa, na niebie tylko parę chmurek i aż dziw bierze, że nie pada deszcz, który ostatnimi czasy „umilał” nam wszystkim życie. Pogoda wymarzona, ale jak się okaże już na trasie, „plony” tych ulewnych dni będziemy doświadczać na własnej skórze, a raczej na stopach...;)
Tuż przed startem pojawia się podekscytowanie i lekki stresik, zwłaszcza u mnie – to mój pierwszy rajd, więc jest wiele wątpliwości, jak dam sobie radę z brakiem snu i po prostu – z napieraniem?! Niemniej, ambicja, żeby ukończyć rajd, jest ogromna. Wiem jedno – dam z siebie wszystko i tak łatwo się nie poddam ;)
16.30 – ruszamy z Gościńca Jurajskiego
Pierwszy etap – rowerowy. Już na samym początku tempo zabójcze. Jak na razie wszyscy jedziemy w miarę w grupie, do pierwszego punktu kontrolnego. Potem w większości asfaltem długi odcinek do drugiego punktu kontrolnego, nic nie zwalniamy, a nawet myślę, że dociskamy mocniej na pedała i mijamy kolejne drużyny. Jedzie się bardzo dobrze, ale dawno nie trzymałam takiej prędkości przez tyle kilometrów. Niedługo zaczynają się leśne i polne ścieżki, a tam czeka na nas kupa...błota, i kałuże oooogromne. Do kolejnego punktu kontrolnego docieramy ścieżką wodną, która jest jedna wielką podłużną kałużą.
Nasze koła do połowy zanurzone w „deszczówce” kręcą pomału do przodu. To nie koniec niespodzianek, czeka nas jeszcze do pokonania ścieżka po namokniętych polach – tutaj toczymy się jeszcze wolniej – na najlżejszym przełożeniu walczymy z grząskim terenem – jazda prawie jak wspinanie się na górskim podjeździe.
No, jeszcze tylko kawałek i asfalt – do kolejnego punktu w Skałach Rzędkowickich – tutaj czeka na nas zadanie specjalne.
I tego to ja nawet w najśmielszych snach się nie spodziewałam – zjazd ze skały na linie, niby nic strasznego, ale to nie jest zjazd w pojedynkę – mamy zjechać z naszymi rowerami!! I tu pojawia się u mnie chwilowe przerażenie. Całe szczęście, że przed nami w kolejce jest tylko jedna drużyna, więc nie ma za bardzo czasu, żeby zastanawiać się, czy to bezpieczne, czy nie? Czy się boję, czy nie? Inni zjeżdżają, więc czemu ja bym miała nie zjechać?! ;)
Wdrapuję się więc za Andrzejem na szczyt skały, on zjeżdża pierwszy:
Kolej na mnie. Najgorzej jest zrobić ten pierwszy krok i ustawić sobie odpowiednio rower z tyłu, ale udaję się – powolutku się zsuwam.
Oj, adrenalina spora, raczej nie patrzę w dół, i tak ruchy ograniczone.
Po chwili jestem już na dole i stwierdzam, że było to całkiem przyjemne doznanie. Pierwsze zadanie specjalne mamy za sobą.
Pędzimy dalej. Zaczyna się ściemniać, nakładamy czołówki, ale widoczność i tak jest ograniczona, także tempo przez leśne drogi, niestety nieco spada. Pojawia się pierwsze zmęczenie. Niestety nie wpięłam przed startem licznika do roweru, więc nie wiem dokładnie ile km zrobiliśmy, ale czuję w nogach, że mamy już z 60-70 wykręconych w niezłym tempie. Pomału zaczynamy mieć dość roweru i myślimy z utęsknieniem o kolejnym etapie na kajaku. Nie tak szybko jednak uda nam się dotrzeć nad rzekę Białkę.
W okolicach Siedliszowic, kiedy jesteśmy już niedaleko kolejnego punktu kontrolnego z zadaniem specjalnym, z roweru Andrzeja zaczyna dobiegać niezidentyfikowany, niepokojący dźwięk. Naszym oczom okazują się dwie spore buły w tylnej oponie, która nieźle się przetarła. Być może to znaczne ilości błota na klockach hamulcowych obcierały oponę?! Jadąc dalej możemy być pewni, że w pewnym momencie tylne koło „wybuchnie”, ale zakończyć już rajd, kiedy jeszcze tyle mocy i chęci do napierania?! Tak łatwo się nie poddamy !! ;) Jest już ok. 22 wieczorem. Jak tu budzić ludzi o tej godzinie?! Szczęście w nieszczęściu – dwóch miejscowych właśnie mijają nas po drugie stronie ulicy. Andrzej zagaduję, czy znajdzie się u nich jakaś opona rozmiar 26. Coś się znajdzie Musimy tylko cofną się do poprzedniej wsi – Pradła, ale jest nadzieja! Jesteśmy uratowani – opona jest, choć pozostawia wiele do życzenia – jest gładka jak dupcia...;) - zero bieżnika i bynajmniej nie jest przeznaczona do „górala”, ale najważniejsze, że jest i możemy dalej napierać!! Hurra!!
Niestety, przez tę awarię straciliśmy prawie godzinę czasu, więc trochę obawiamy się, czy limity czasowe pozwolą nam zaliczyć zadanie specjalne. Okazuje się, że zdążyliśmy. Zadanie specjalne – logiczne - co najmniej dziwne . Po przygodzie z oponą, ogólnym zmęczeniu, myślenie logiczne o tej godzinie jest sporym wyzwaniem ;) No cóż, nie udaje nam się w 3 min. rozwiązać zagadki z przestawieniem patyków za pomocą 3 ruchów, aby ryba z patyków popłynęła w przeciwnym kierunku. Eh, biegniemy szybciutko do karnego punktu, a potem już na rower i w drogę na kajaki. Szczerze, mam już dość pedałowania – nie sądziłam, że taki stan mnie dopadnie, bo rower to moja najmocniejsza strona, ale chce już usiąść w kajaku. Do Białej Wielkiej jedziemy jeszcze dobre 20-30 km. Do przepaku docieramy ok. 00:30 w nocy. Za nami jakieś 100 km pedałowania. Szybko się przebieramy, buła, łyk coli, coś słodkiego i na wodę.
Siedzę wygodnie, nie muszę już pedałować, ale już po kilkuset metrach stwierdzam, że chcę wracać na mój rowerek. Przyznaję, że kajak to dla mnie nowość. Po jakimś czasie udaję się nam się z Andrzejem zsynchronizować ruchy i wiosłujemy w miarę w rytmie ;) Niestety, na rzece sporo przeszkód – kłody drzewa, wystające znienacka gałęzie, a do tego jest zupełnie ciemno i zaczyna pojawiać się mgła. Widoczność ograniczona. Dwa razy musimy niestety wysiąść z kajaku i ominąć przeszkody, przybrzeżny muł wody zatrzymuję na chwilę mój but. No, jest ciekawie na tym etapie – spory dreszczyk emocji, można by rzec. Teraz marzymy, żeby już zacząć kolejny etap.
Do przepaku docieramy ok. 2:00, zostawiamy kajak i w drogę – przed nami ponad 30 km trekking. W butach zupełnie mokro. Na szczęście nie jest zbyt zimno. Napieramy, na przemian, leśnymi, polnymi ścieżkami i niekończącymi się drogami asfaltowymi. Mijamy pojedyncze zespoły. Inne mijają nas. Pomału zaczyna się przejaśniać i przychodzi kryzys. Chętnie zdrzemnęłabym się chwileczkę :PP Andrzej proponuję hol, ale jestem twarda. Niestety, w pewnym momencie stwierdzam, że zaraz „odpłynę”, więc żeby utrzymać równe tempo, daję się podpiąć do liny. Muszę przyznać, że idzie się dużo łatwiej i przy tempie Andrzeja nieco się rozbudzam. Ok. 6:00 jest już dobrze – nie jestem już śpiąca – to w końcu nowy dzień J Poranek wita nas piękną pogodą – jest słonecznie. Kilka punktów kontrolnych za nami. Tylko stopy dają o sobie już znać, czuję, jak tworzą się już odciski. Czas jednak goni, do kolejnego przepaku zostało jeszcze kilkanaście km. Ok. 8:00 docieramy do zadania specjalnego – eksploracji jaskini. Tutaj spędzamy troszkę czasu. Pierwszy do jaskini wchodzi Andrzej. No jest drobny problem, bo wejście jest dosyć ciasne i jest blokada, pewnie trochę psychiczna ;), jak tu się przecisnąć. Kilka ustawień ciała, jedna ręka w dół, druga w górę, dwie w dół, dwie do góry, pozycja „na dżdżownicę” ...Uff, po paru próbach udaję się przecisnąć i dokonać eksploracji jaskini. Zadanie mamy zaliczone. Pędzimy szybko do przepaku. Boimy się, że jesteśmy już na granicy limitu czasu.
Do Strefy Zmian A na terenie szkoły w Łutowcu docieramy po 9:00. Zdążyliśmy. Przebieramy się na rower. Buła, isotonic, batonik, łyk coli, orzeszki, daktyle, baton i w drogę. Ooo jak dobrze znów wsiąść na rower i nie czuć chlupania wody w butach. Wpadamy w rytm i kręcimy dalej, bez marudzenia, choć tempo już nie takie, jak wczoraj. Przemierzamy okolice Niegowej, asfaltowo, przez pola. Nawet jest chwila, żeby podziwiać widoki, ale zupełnie fragmentarycznie ;) Na kolejnym punkcie kontrolnym, dołącza do nas jeden z napieraczy, którzy wywrócili się na kajaku. Jeden z chłopaków z drużyny zrezygnował, a Kamil od kajaków napierał sam, poza konkursem. Do Strefy Zmian już niedaleko, ale jest już spora obawa, że limity czasowe nie będą łaskawe.
Na przepak do Podlesic docieramy ok. 12.30. W bazie rajdu mamy być na 18:00, a przed nami jeszcze ponad 35 km trekkingu z zadaniami specjalnymi. Najlepszy zespół właśnie skończył cały rajd o 12:00. Ostatni trekking zajął im ok.
7 h. Przy „dobrych wiatrach” my dotarlibyśmy do METY na 21:00. Trudno to przełknąć, ale – odpuszczamy dalsze napieranie. Gdyby nie było tak sztywnych limitów czasowych i realna szansa na ukończenie rajdu o czasie, pokusilibyśmy się o dalszą walkę ze zmęczeniem, z odciskami, z brakiem snu. Gdyby mieć w zapasie jeszcze choć 2 godziny...Troszkę szkoda tych zadań specjalnych, które były jeszcze przed nami, i których nie udało się spróbować, ale i tak jest wielka satysfakcja.
Napieraliśmy 20 godzin rowerem, kajakiem, pieszo. Warto było ! Przyznam jednak, że miałam chwilę zwątpienia podczas trekkingu i w duszy mówiłam sobie, że to mój pierwszy i ostatni rajd – że zostaję jedynie przy moimi rowerowaniu, ale oczywiście już teraz nie mogę się doczekać kolejnego rajdu i mam wielki apetyt, żeby następnym razem go ukończyć !
Ps. Zdobyliśmy 11 miejsce na 22 startujące teamy. Ukończyło cały rajd tylko 6 drużyn.
Foto ze strony: http://www.rajdjurajski.pl/
http://picasaweb.google.pl/karolina.diablak/JuraSkaKaAdventure#